bilety teatr Warszawa

Kacper Kuszewski: Nie lubię pozować na ściankach

Fot: Paweł Paprocki

KACPER KUSZEWSKI lubi aktorski płodozmian. Film, dubbing, serial, teatr, kabaret… W każdym z tych wcieleń zachwyca aktorską transformacją.

Podobno długo się Pan zastanawiał, czy studiować w Akademii Teatralnej czy wybrać jednak studia na Akademii Muzycznej?

Trochę się wahałem. Teatr pasjonował mnie od dziecka. Moi rodzice byli aktorami więc w zasadzie wychowałem się w teatrze. To miejsce, w którym czuje się szczęśliwy i bezpieczny. Pierwszy raz wystąpiłem w prawdziwym spektaklu w wieku 6 lat. Kiedy miałem lat 13 zagrałem pierwszą dużą rolę, to był Gavroche w słynnym musicalu Les Misérables (Nędznicy) w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Wtedy już całkowicie zakochałem się w aktorstwie. Z drugiej strony w szkole muzycznej spędziłem 12 lat, poświęciłem muzyce wiele serca i wiele godzin codziennych ćwiczeń. Były jednak trudne chwile. Pod koniec muzycznej podstawówki w Gdańsku trafiłem na nauczyciela od fortepianu, który bardzo mnie zniechęcił do gry na tym instrumencie. Na lekcjach czułem się upokarzany, przestałem więc się na nich pojawiać. Dostałem ocenę niedostateczną na końcowym egzaminie i wyrzucono mnie ze szkoły. Po tych nieprzyjemnych doświadczeniach, chciałem pójść do zwykłego liceum, ale rodzice namówili mnie, żebym nie rezygnował. Trafiłem do szkoły muzycznej w Bydgoszczy, do klasy klarnetu. Tu panował zupełnie inny klimat, nauczyciele byli wspaniali, rozbudzili we mnie pasję do muzyki. Maturę zdałem z wyróżnieniem. Kiedy więc trzeba było podjąć decyzję, gdzie iść na studia, miałem moment zawahania. Uznałem jednak, że nie posiadam predyspozycji psychicznych do bycia muzykiem, podczas występów paraliżowała mnie trema. Tej tremy zupełnie nie czuję jako aktor. Poza tym uznałem, że studia aktorskie dadzą mi więcej możliwości.

Szkoła teatralna spełniła oczekiwania czy raczej zawiódł się Pan nad sposobem kształcenia przyszłych aktorów?

Nie mam wątpliwości, że wszystko czego dowiedziałem się o tym zawodzie, zawdzięczam profesorom ze szkoły teatralnej. Jednak z perspektywy czasu, a zwłaszcza po moich doświadczeniach z Teatrem Pieśń Kozła, zupełnie inaczej patrzę na system kształcenia aktorów w polskich szkołach. Kiedy w 2004 roku po raz pierwszy zobaczyłem spektakl Teatru Pieśń Kozła i wziąłem udział w dwudniowych warsztatach, zachwycił mnie sposób w jaki pracują z aktorem. To było odkrycie, coś, czego od dawna szukałem w teatrze i na co szkoła teatralna narobiła mi apetytu. Bardzo chciałem z nimi współpracować, ale wtedy wydawało się to nierealne. Okazało się jednak, że zespół prowadził podyplomowe studia aktorskie dla uniwersytetu w Manchester w Wielkiej Brytanii. Postanowiłem zapisać się na te studia. Dzięki temu miałem okazję nie tylko poznać niezwykłą technikę Teatru Pieśń Kozła, ale także zetknąłem się z brytyjskim systemem nauczania aktorstwa i metodami stosowanymi zagranicą. Wtedy uświadomiłem sobie, że polskie szkoły teatralne prawie nic o tych metodach nie wiedzą. Tam istnieją dziesiątki fenomenalnych systemów, w księgarniach jest mnóstwo podręczników, aktorzy nieustannie się kształcą, biorą udział w warsztatach. Te metody wykorzystują wszystko, co współczesna psychologia wie o człowieku, czerpią inspirację z najrozmaitszych źródeł, opierają się na pracy z intuicją, wyobraźnią, podświadomością, improwizacją, rozwijają indywidualną kreatywność. U nas nie ma żadnej metodyki, wszystkie nowinki traktowane są podejrzliwie. Każdy profesor uczy tak, jak mu się wydaje, często polega to na pokazywaniu studentom jak mają zagrać. Na pewno cennym doświadczeniem było dla mnie zetknięcie się podczas studiów w AT z grupą wybitnych aktorów. Niestety nie wszyscy byli dobrymi pedagogami. Ale obserwowanie ich sposobu myślenia, budowania roli było dla mnie dużą inspiracją. Była też grupa profesorów, których zajęcia okazały się stratą czasu. Kiedy rozpocząłem współpracę z Teatrem Pieśni Kozła, musiałem wiele rzeczy, których nauczyłem się w szkole teatralnej, wyrzucić z siebie i otworzyć się na nowe sposoby pracy.

Zobacz: Rafał Maślak, Mister Polski 2014: W życiu trzeba mieć cele i marzenia

Gdyby miał Pan wymienić swoje trzy swoje zawodowe dokonania, z których jest Pan najbardziej dumny, to co by to było?

Cennym doświadczeniem był dla mnie udział w Kabarecie Olgi Lipińskiej. To była pierwsza zawodowa propozycja, jaką dostałem po studiach i spełnienie marzeń, bo przez wiele lat byłem fanem tego programu. Pani Olga pewnego dnia przyszła zobaczyć nasz spektakl dyplomowy i potem zaprosiła kilkoro z nas na nagranie. Zostałem w Kabarecie przez 4 lata, podczas których sporo się nauczyłem. Parę lat później stworzyłem z przyjaciółmi, m.in. z Agatą Buzek, grupę teatralną. Zrobiliśmy kilka przedstawień, na przykład polską prapremierę sztuki Koltesa pt. „Sallinger”. Myślę, że był to świetny spektakl, który wyprzedził trochę swój czas. Dziś mógłby odnieść duży sukces, wtedy był chyba zbyt awangardowy. Jestem też bardzo dumny z nagrania mojej pierwszej solowej płyty pt. Album Rodzinny, na której piosenki napisane specjalnie dla mnie. Powstał tez spektakl muzyczno – kabaretowy o tym samym tytule. Zbieram tyle pochwał za ten projekt, że uwierzyłem we własne siły i zastanawiam się nad kolejnym albumem. Jednak największym dotychczasowym osiągnięciem zawodowym jest dla mnie współpraca z Teatrem Pieśni Kozła. To jedna z najlepszych niezależnych grup teatralnych w Europie. Praca z nimi wymagała ode mnie całkowitej zmiany warsztatu, ekspresji, sposobu myślenia o teatrze i o sobie. Cieszę się, że mogę przyczynić się do sukcesów tego teatru, który, choć ma takie osiągnięcia, wciąż funkcjonuje głównie dzięki przychylności władz Wrocławia. Jesteśmy organizacją pozarządową, co rok musimy stawać w konkursie na dotację. Gramy kilka razy w miesiącu w sali na 100 osób, dając zwykle jedną premierę rocznie. Za to bardzo dużo jeździmy po świecie. W przyszłym roku mamy zaproszenia do Chile, Kolumbii, Cambridge, Włoch, Gruzji, Brazylii, planujemy też miesięczne tournée po USA.

Kto jest dla Pana autorytetem w zawodzie aktora?

Zawsze krytycznie postrzegałem moich mistrzów, co nie przeszkadzało mi to jednak brać od nich to, co najlepsze. Bardzo dużo nauczyłem się od profesor Anny Seniuk, jej sposobu myślenia o aktorstwie, posługiwania się rytmem, ciałem, budowania dialogu. Miałem też szczęście trafić na fenomenalne nauczycielki emisji głosu i wymowy, Grażynę Matyszkiewicz i Darię Iwińską. Te lekcje z perspektywy czasu oceniam chyba najwyżej, co dowodzi, że nie trzeba być znanym aktorem żeby być wybitnym pedagogiem. Dobrze wspominam zajęcia z Jadwigą Jankowską  – Cieślak czy Wiesławem Komasą. Dużo nauczyłem się od profesor Mai Komorowskiej, kiedy już jako absolwent miałem okazję pracować z nią przy egzaminie ze studentami. A potem to wszystko się trochę przewartościowało i przetworzyło w Teatrze Pieśń Kozła. Jego twórcy, Grzegorz Bral i Anna Zubrzycki na jakiś czas stali się moimi niekwestionowanymi mistrzami, z ich etosem i dyscypliną pracy, niezwykłymi umiejętnościami, ich rozumieniem teatru, wrażliwością, charyzmą, wiedzą. Poza TPK nie miałem niestety wielu okazji spotkać się z reżyserami, którzy byliby dla mnie autorytetami. Wprost przeciwnie. Trafiałem często na sytuację, gdzie musiałem obronić moją wiarę w ten zawód.

Zobacz: Katarzyna Żak: Aktorstwo to wymiana emocji

Czuję się Pan artystą czy rzemieślnikiem?

To jest pytanie, które nieustannie sobie zadaję. Myślę o sobie jako o rzemieślniku, który jeszcze sporo musi się nauczyć. A jeśli czasem uda się z tego rzemiosła zrobić sztukę i przeżyć z widzami coś więcej, są to rzadkie chwile na które się czeka.

Z jednej strony gra Pan w serialu, pojawia się czasem na okładkach kolorowych pism, z drugiej występy w Teatrze Pieśni Kozła i nagranie niszowej płyty. Jest pan chyba jednym z niewielu polskich aktorów, którzy umieją znaleźć balans w tym zawodzie. To świadoma decyzja?

W moim zawodzie trudno jest określić co jest świadomą decyzją a co dziełem przypadku. Ja na przykład nigdy nie zabiegałem o rolę w serialu, nie interesowało mnie to. Zaraz po studiach zagrałem w filmie Strefa Ciszy w reżyserii Krzysztofa Langa. Tak się złożyło, że osoba, która przeprowadzała casting do tego filmu, jakiś czas później kompletowała też obsadę do M jak miłość. Pewnego dnia niespodziewanie dostałem telefon, że za dwa miesiące rusza produkcja tego serialu i mam tam grać jedną z głównych ról. Zaskoczony, spytałem, kiedy mam się pojawić na castingu. Usłyszałem, że nie ma takiej potrzeby, po prostu zaproponowali mi rolę. Mnie, młodemu, kompletnie nieznanemu człowiekowi! Kiedy okazało się, że w obsadzie mają być sami świetni aktorzy, przestałem się wahać. Nikt wtedy nie spodziewał się, że ten serial odniesie taki sukces. Przez pierwszy rok mieliśmy słabą oglądalność. A potem nagle 9 milionów. I w ten sposób, wcale tego nie planując, zostałem popularnym aktorem serialowym. To nie jest oczywiście szczyt moich marzeń aktorskich. Teoretycznie mógłbym z serialu odejść. Zdaję sobie jednak sprawę w jakiej rzeczywistości żyjemy. Filmów fabularnych robi się w Polsce niewiele, z etatu w teatrze trudno jest się utrzymać. Sensowne pieniądze aktorzy mogą zarobić tylko występując w telewizyjnych show czy w serialu. To dzięki pracy w M jak miłość  mogłem sobie pozwolić na bardzo drogie studia w Manchester i spełnić moje zawodowe marzenie. Przez kilka dni w miesiącu gram w serialu, a resztę czasu mogę poświęcić na pracę z Teatrem Pieśni Kozła i tworzyć niszowe, ambitne spektakle. Oczywiście większość Polaków oraz producenci filmowi kojarzą mnie tylko z rolą Marka Mostowiaka, czuję się w niej trochę uwięziony. Nie dostaję propozycji ról w innych serialach czy filmach. Ale mimo to robię mnóstwo rzeczy – dubbing, teatr, koncerty. To rozdarcie między światem sztuki i komercji jest jednak uciążliwe. Wolałbym pracować tylko w artystycznym teatrze i móc się z tego utrzymać.

Niewiele osób pewnie wie, że w polskiej wersji językowej to Pan w filmach animowanych, podkłada głos pod postać Myszki Miki. Jak do tego doszło?

Przez przypadek. Pewnego razu brałem udział w castingu do nagrania radiowej reklamy pasty do zębów. Czekałem na korytarzu na swoją kolej, kiedy z sąsiedniego studia wyszedł reżyser, który spytał mnie się, czy nie mówię przypadkiem falsetem. Odpowiedziałem, że owszem. Okazało się, że od kilku miesięcy poszukiwany był polski głos dla Myszki Miki. Kompania Disneya w USA ma ściśle określone kryteria, jakie ten głos musi spełniać i dotychczas odrzuciła wszystkie polskie kandydatury. Nagrałem więc próbkę głosu i zapomniałem o całej sprawie. Kilka tygodni później dostałem telefon, że mój głos został zaakceptowany i od tamtej pory jestem jedyną osobą w Polsce, która ma prawo dubbingować tę kultową postać. Ale to nie jedyna moja rola w dubbingu, zagrałem ich kilkadziesiąt, m.in. Luka Skywalkera w Gwiezdnych Wojnach.

Zobacz: Waldemar Błaszczyk: Byłem kiedyś zbuntowany

Stara się Pan zrozumieć koleżanki i kolegów po fachu, którzy bardziej zajmują się pozowaniem na ściankach, niż występami na scenie?

Jestem daleki od oceniania kolegów. To nie jest łatwy zawód. Aktor jest człowiekiem do wynajęcia, gramy tylko wtedy, kiedy ktoś nas zatrudni. Funkcjonujemy w sytuacji wolnego rynku. Jesteśmy towarem i musimy wykreować popyt na siebie. Znam wielu świetnych aktorów z dużym dorobkiem teatralnym,którzy są zupełnie nieznani szerokiej widowni bo nie występują w telewizji. Nic więc dziwnego, że aktorzy prężą się na ściankach i chodzą po bankietach, bo to często przekłada się na nowe możliwości zawodowe. Niektórzy świetnie umieją to robić, dobrze kreują swój medialny wizerunek i dużo na tym wygrywają. Inni nie mają do tego talentu albo chęci. Ja dzięki udziałowi w serialu jestem osobą rozpoznawalną. Ma to swoje dobre i złe strony, ale na pewno ułatwia mi funkcjonowanie w zawodzie. Bardzo nie lubię pozować na ściankach i chodzić na bankiety, ale być może za kilka lat, kiedy skończy się serial i nie otrzymam nowych propozycji zawodowych, będę musiał to robić, żeby przypomnieć o sobie producentom.

Dużo Pan podróżuje po świecie. Podróże marzeń?

Na podróże ciągle jest za mało czasu. Najlepsza pora na wyjazdy jest wtedy, kiedy w Polsce jest  szczyt sezonu artystycznego i mam wiele zajęć. Nie lubię ekskluzywnych hoteli, gdzie spędza się czas z drinkiem przy basenie. Wybieram tanie pensjonaty albo hostele, gdzie można poznać wielu niezwykłych ludzi i nawiązać nowe znajomości. Lista fascynujących miejsc, które chciałbym zobaczyć jest bardzo długa.

Jestem miłośnikiem Azji, marzę, by odwiedzić Indonezję, Birmę, Laos, Wietnam a przede wszystkim Nepal. Chciałbym pojechać do Australii i spędzić tam kilka tygodni. Ale jest też wiele miejsc w Europie, w których jeszcze nie byłem, północne Włochy, Toskania, Sycylia, atlantyckie wybrzeże Francji, praktycznie cała Hiszpania i Portugalia. Słyszałem też dużo dobrego o Albanii. Cieszę się, że w przyszłym roku odwiedzę z teatrem Kolumbię i Chile, bo bardzo ciągnie mnie do Ameryki Południowej. Marzę o długiej, kilkutygodniowej podróży z plecakiem po krajach Ameryki Południowej.

Rozmawiał: Maciej Łukomski

KACPER KUSZEWSKI

Absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej (1999). Współpracował z Teatrem Pieśni Kozła we Wrocławiu, Teatrem Narodowym, warszawskimi teatrami: Capitol, Polskim, Kamienica, Roma i Scena Prezentacje. Grał w spektaklu „Berlin. Czwarta rano”, w którym występuję z Anną Głogowską, Katarzyną Zielińską i Rafałem Maserakiem. Brał udział w programach: „Jak Oni Śpiewają”, VIII edycji show „Twoja Twarz brzmi znajomo” (zwycięzca) oraz  XIII edycji „Tańca z Gwiazdami” (zwycięzca). Od 2000 roku aktora możemy oglądać w serialu „M jak Miłość” w TVP 2, gdzie wciela się w rolę Marka Mostowiaka.

2 odpowiedzi na “Kacper Kuszewski: Nie lubię pozować na ściankach”

  1. Oliwia pisze:

    dzień dobry, chciałabym powołać sie na fragment tego wywiadu w swojej pracy magisterskiej. Czy mogę prosić o datę kiedy powyższy wywiad został przeprowadzony?
    Z góry dziękuję

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.